Recenzja filmu

Idol (2015)
Dan Fogelman
Al Pacino
Annette Bening

Bohater z klasą pracujący

Pacino tonuje klasyczne "paczinowanie" jeszcze bardziej niż w "Manglehornie". David Gordon Green w swoim filmie nieco przyhamował rutynowe szarże aktora, wyciszył go. Fogelman idzie jeszcze
"Talent" i "headliner" – takie napisy znajdziemy na drzwiach garderoby wokalisty Danny'ego Collinsa. Polski tytuł filmu Dana Fogelmana jeszcze tylko wzmacnia komunikat o bohaterze-idolu. Nic w tym jednak dziwnego. Danny to przecież gwiazdor muzyki z prywatnym samolotem, willą z basenem oraz młodszą od siebie o co najmniej ćwierć wieku atrakcyjną żoną. Reżyser pokazuje nam te tabliczki informacyjne niby mimochodem – żeby skuteczniej nakreślić portret bohatera, żeby uwiarygodnić świat przedstawiony filmu i tak dalej. Gwiazdy tego kalibru miewają przecież podobne komunikaty wypisane na drzwiach swoich przebieralni. Ale prześlizgując się okiem kamery po obu szyldach, Fogelman puszcza też oko do widza. W postać Collinsa wciela się przecież Al Pacino, prawdziwy "talent" X muzy i niewątpliwy "headliner" tego filmu. Produkcje w rodzaju "Idola" zazwyczaj powstają przecież właśnie dzięki udziałowi gwiazd, które z kolei decydują się na występ, żeby prężyć aktorskie muskuły i uprawomocniać swój gwiazdorski status. Koło samozachwytu się zamyka, a efekt końcowy nieraz – niestety – trąci rutyną. Tym razem niby też. Tyle że jakoś to nie boli.



"Idol" zapowiada się na festiwal oczywistości – zarówno fabularnych, jak i aktorskich. Podstarzały gwiazdor doznaje olśnienia i postanawia naprawić błędy popełniane przez ostatnie kilka dekad, które spędził w oparach alkoholu i chmurze kokainy. Znamy kolejne rozdziały tej historii na pamięć: od próby odzyskania artystycznej wiarygodności przez flirt z doświadczoną przez życie dojrzałą kobietą (Annette Bening) po wyciągnięcie ręki do porzuconego przed laty syna (Bobby Cannavale). Fogelman niby debiutuje jako reżyser, ale od lat pisywał utrzymane w podobnym pokrzepiającym tonie scenariusze. "Auta", "Kocha, lubi, szanuje", "Mama i ja" – większość z nich opowiadała właśnie o przewartościowaniach oraz odkrywaniu na nowo sensu istnienia. I "Idol" nie przynosi rewolucji. Obecność Pacino wydaje się tylko potwierdzeniem tego, że wszystko jest z góry wiadome. A tu niespodzianka.

Bo Pacino tonuje klasyczne "paczinowanie" jeszcze bardziej niż w "Manglehornie". David Gordon Green w swoim filmie nieco przyhamował rutynowe szarże aktora, wyciszył go. Fogelman idzie jeszcze dalej i wręcz ociepla wizerunek aktora. Nagle okazuje się, że zgorzkniały i zmanierowany gwiazdor (co więcej: grający zgorzkniałego i zmanierowanego gwiazdora) może być po prostu sympatyczny. Nawet jeśli trajektoria losów Danny'ego Collinsa jest do bólu przewidywalna, to sposób, w jaki krzyż swojego bohatera niesie Pacino, już nie. Danny Collins był kiedyś dobrze zapowiadającym się, wrażliwym młodym człowiekiem. Wróżono mu, że zostanie nowym Dylanem, ale wybrał łatwą drogę schlebiania pospolitym gustom. Karierowiczostwo się opłaciło, ale gdzieś po drodze umarł artysta. Kiedy Collins dostaje zaginiony przed kilkudziesięciu laty list z pochwałą od samego Johna Lennona, przeżywa szok. Uświadamia sobie miałkość dotychczasowego żywota i postanawia naprawić, co zepsuł. A Pacino portretuje tę przemianę z zaskakującą lekkością. Zaskakującą, bo w swoich aktorskich decyzjach raczej stronił od komedii i luzu (wyjątek: "Frankie i Johnny"), preferując ciężki dramatyczny kaliber. W "Idolu" dowodzi, że może niesłusznie. Jego Danny Collins zbudowany jest ze zgranych Pacinowskich manieryzmów, ale podanych z klasą, świeżością i (zwłaszcza!) optymizmem. Nie znajdziemy za wiele takich atrakcji w sięgającej niemal 50 lat wstecz filmografii aktora. To właśnie dzięki Pacino tak dobrze ogląda się tę opowieść.



Fogelman opowiada swoją historię sprawnie, ale miejscami czuć, że wciąż jest przede wszystkim scenarzystą, a nie reżyserem. "Idola" zainspirowała prawdziwa historia człowieka, który dostał o kilkadziesiąt lat spóźniony list od Lennona – można więc powiedzieć, że scenariusz poniekąd napisało samo życie. Ale wciąż za dużo tu nazbyt literackich metafor (wnuczka o imieniu "Hope" jako "nadzieja" głównego bohatera), zagrywek, które bronią się na kartce, ale odegrane i sfilmowane nagle szeleszczą papierem, podręcznikiem scenariopisarstwa. Tak jest w scenie, gdy bohater zostaje przyłapany przez rodzinę z krechą przy nosie. Podobnym zgrzytem jest gest dziennikarza, który, rozmawiając z Collinsem o Lennonie, znienacka wyciąga z szuflady gazetę ze zdjęciem byłego Beatlesa. Takie akcenty wypadają Fogelmanowi nienaturalnie, ciężkawo, wyglądają na zbyt – no właśnie – wyreżyserowane. Broni się za to pomysł na oprawę muzyczną. Wykorzystane tu piosenki Johna Lennona nadają perypetiom podstarzałego gwiazdora melancholijny wydźwięk, ale nieraz służą też za ironiczny komentarz. Kiedy Lennon śpiewa o bohaterze klasy pracującej ("Working Class Hero"), my widzimy upajającego się zbytkiem Collinsa, który wyposażył swoją willę nawet w windę, żeby nie kłopotać się chodzeniem po schodach. Trudno o większy rozdźwięk między ambicjami młodego wrażliwca a rzeczywistością starego szansonisty. Ale koniec końców Fogelman klepie nas po ramieniu, pociesza, że "lepiej późno niż później", że "lepiej być może", że los zawsze można jeszcze odwrócić. A Pacino sprawia, że jesteśmy skłonni mu nawet uwierzyć.
1 10
Moja ocena:
6
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Słyszeliście kiedyś o przebojowym kawałku "Hey, Baby Doll", który bawił kolejne pokolenia przez wieki? Ja... czytaj więcej
Jego dotychczasowy sposób myślenia i patrzenia na świat zostaje poddany próbie przez jeden list, który... czytaj więcej
Al Pacino, podobnie jak grana przez niego postać, jest coraz bardziej zmęczony. Chociaż tylko w... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones